Firma Lumin funkcjonuje już na rynku wystarczająco długo, by zakorzenić się w świadomości miłośników dobrego grania, jako jeden z czołowych z producentów transportów i odtwarzaczy sieciowych. Nie wymaga więc już przedstawiania, ani przytaczania historii, bo tę większość z Państwa zna już doskonale. Przypomnę więc tylko, iż inżynierowie tej firmy nie byli bynajmniej pierwszymi na rynku, którzy dostrzegli potencjał plików jako najważniejszego nośnika muzyki. Byli za to pionierami rynku odtwarzaczy sieciowych plików w formacie DSD, którego byli i pozostali fanami.
Od czasu premiery pierwszego urządzenia z logiem Lumina, w co aż trudno mi uwierzyć, bo minęło już 13 lat(!). Choć firma weszła na rynek z przytupem wyznaczając nowe trendy, nie spoczęła na laurach i nadal opracowuje i wprowadza na rynek nowe, lepiej brzmiące, wzbogacane o kolejne funkcje, modele. Jednym z nowszych w portfolio Lumina jest odtwarzacz sieciowy T3x. Już sama nazwa sugeruje, że to następca modelu T3. W aktualnej ofercie zajmuje on środkowe miejsce wśród odtwarzaczy sieciowych, między tańszym D3 a topowym X1.
Co zostało zmienione w porównaniu do poprzednika i czy uzasadnia to wprowadzenie nowego modelu? Najważniejszą zmianą jest zastosowanie liniowego zasilacza opartego na transformatorze toroidalnym, a drugą, dodanie optycznego złącza sieciowego. Do tej pory kolejne generacje Luminów właściwie zawsze (dla mnie poza jednym wyjątkiem, bo tańsze modele oferowały niegdyś możliwość użycia zewnętrznego zasilacza, a później ją zlikwidowano) oferowały lepszą jakość dźwięku i często również rozszerzoną funkcjonalność. A jak jest tym razem?
Lumin T3x
Dużą cześć opisu nowego modelu można właściwie kropka w kropkę skopiować z jego poprzednika. Bo zmiany są niewielkie. Przecież Lumin konsekwentnie trzyma się sprawdzonego, eleganckiego dizajnu, który po prostu podoba się użytkownikom. Kupując T3x mamy więc do wyboru urządzenie w srebrnej albo czarnej wersji, w relatywnie niedużej, zwartej, solidnej, świetnie wykonanej na maszynach CNC aluminiowej obudowie. Obudowa tańszych modeli ma regularny, prostokątny kształt, ale w droższych np. w T3x, pojawia się gruby, wypukły front. Jak zawsze, umieszczono na nim jedynie niewielki, ale dość czytelny wyświetlacz i logo marki. Na wyświetlaczu zobaczymy informacje dotyczące odtwarzanego utworu: tytuł, wykonawcę i bieżący czas odtwarzania, oraz format pliku, ewentualnie poziom głośności (jeśli z niej korzystamy).
Cechą charakterystyczną jest również brak jakichkolwiek manipulatorów - to urządzenie sieciowe i jego obsługa odbywa się wyłącznie przez sieć. No chyba, że użytkownik zdecyduje się na dodatkowy wydatek i zakupi opcjonalny pilot. W pozostałych przypadkach sterowanie odbywa się poprzez darmową, firmową aplikację dostępną zarówno na urządzenia z Androidem, jak i firmowane przez „nadgryzione jabłko”. Jako fan marki od początku pamiętam czasy, gdy aplikacja na Androida była dość toporna, ale to zmieniło się już jakiś czas temu i dziś apka Lumin nie daje żadnych powodów do narzekań niezależnie od tego, na jakim urządzeniu ją zainstalujemy. Działa szybko, płynnie, oferując multum opcji i ustawień oraz możliwość wyboru odtwarzanej na T3x muzyki. Do aplikacji jeszcze wrócimy.
Kolejną charakterystyczną cechą obudów Luminów jest przedłużona pokrywa urządzenia, która wystaje poza jego tylną ściankę. To element, którego firma trzyma się konsekwentnie, choć niektórzy użytkownicy za nim nie przepadają. Nie ułatwia to bowiem dostępu do gniazd na tylnej ściance urządzenia, a w ekstremalnych przypadkach może uniemożliwić korzystanie z kabli z ponadprzeciętnie dużymi obudowami wtyków. Na tylnej ściance znajdziecie (ustawione pionowo) gniazdo zasilające IEC, a obok niego włącznik urządzenia. Do domowej sieci podłączymy T3x na dwa sposoby, acz, to także konsekwentnie stosowane rozwiązanie, wyłącznie z pomocą kabli (słowem, brak WiFi). Oprócz standardowego rozwiązania, czyli kabla LAN wpinanego do gniazda RJ45 Gigabit Ethernet, nowy model daje drugą opcję, czyli połączenie optyczne (SFP). To ostatnie jest coraz popularniejsze w odtwarzaczach sieciowych, jako że izoluje galwanicznie urządzenie od zakłóceń sieciowych, eliminując w ten sposób przede wszystkim zakłócenia wysokoczęstotliwościowe. Jak podkreśla producent, użytkownik może korzystać z obu połączeń jednocześnie, podłączając T3x przez jedno z nich do routera/switcha a przez drugie, np., z firmowym NAS-em, czyli urządzeniem oznaczonym symbolem L2.
Niezależnie od wykorzystanego połączenia sieciowego, służą one zarówno do sterowania urządzeniem, jak i do odtwarzania plików muzycznych (w formatach bezstratnych i stratnych - lista w specyfikacji) z lokalnej sieci (zgodność z protokołem UPnP AV), np. NASa bądź innych serwerów lokalnych. Możliwe jest także korzystanie z serwera Roona, jako że T3x jest urządzeniem RoonReady. Testowany odtwarzacz ułatwia również korzystanie z szerokiej gamy muzycznych serwisów streamingowych - TIDAL, Qobuz, Spotify, czy Amazon Music Unlimited, wspiera AirPlay, Audirvane, dekodowanie MQA i pozwala korzystać z internetowego radia. Jego funkcjonalność obejmuje więc właściwie wszystko, czego od swojego urządzenia oczekuje miłośnik plików muzycznych odtwarzanych z lokalnych nośników bądź z zasobów sieciowych.
Na tylnej ściance umieszczono jeszcze dwa porty USB. Mogą on posłużyć do podłączenia zewnętrznych nośników z plikami – warto pamiętać, że obsługiwane są wyłącznie pojedyncze partycje FAT32, exFAT oraz NTFS. Jeden z tych portów może funkcjonować jako cyfrowe wyjście USB. Jeśli chcemy wykorzystać zewnętrzny przetwornik cyfrowo-analogowy to właśnie wyjście USB wspiera wszystkie rozdzielczości plików (PC do 384 kHz i natywnie DSD do DSD512) obsługiwane przez T3x. Do dyspozycji dostajemy również drugie wyjście cyfrowe w postaci złącza BNC, acz tu maksymalna rozdzielczość PCM to 192 kHz i 24 bity, a w przypadku DSD złącze dostarczy sygnał DSD64 (DoP). Obok znajdziecie jeszcze pozłacany zacisk uziemienia.
W T3x, jako że to odtwarzacz sieciowy, czyli urządzenie z przetwornikiem cyfrowo analogowym (wykorzystującym dwie kości ESS SABRE32 ES9028Pro DAC) na pokładzie, nie mogło zabraknąć wyjść analogowych. Użytkownik może korzystać ze zbalansowanego XLR (to ‘prawdziwe’ symetryczne wyjście, jako że T3x jest urządzeniem zbalansowanym) i niezbalansowanego RCA. Co więcej, wyjścia analogowe mogą pracować ze stałym, bądź zmiennym poziomem sygnału wyjściowego (opcje wybierane w aplikacji Lumina). Stałej używa się gdy sygnał jest wysyłany do przedwzmacniacza liniowego bądź integry, gdy korzystamy z ich regulacji głośności. Odtwarzacz Lumina oferuje również dwa rodzaje regulacji głośności, ‘zwykłą’ albo Leedh Processing. Po ich włączeniu w aplikacji dostajemy możliwość regulowania poziomu wyjściowego i sterowania bezpośrednio końcówką mocy.
Jak już wspomniałem, w układzie konwersji cyfrowo-analogowej w trybie dual-mono pracują dwie kości ES9028PRO SABRE, po jednej na kanał, te same, które wykorzystano w T3. Co istotne, każda kość jest układem 8-kanałowym, ale producent testowanego odtwarzacza połączył je w jeden w każdym kanale, by uzyskać najlepsze możliwe parametry. Producent, za pośrednictwem aplikacji, daje użytkownikom możliwość wyboru upsamplingu, jak i downsampligu sygnału, zarówno w PCM (do maksymalnej rozdzielczości 32 bitów i 384 kHz), jak i DSD (1-bitowe do DSD256). W aplikacji włącza się bądź wyłącza wyjścia cyfrowe, tudzież aktywuje/deaktywuje szereg funkcji, w tym AirPlay, dekodowanie MQA, RoonReady, Multi-Room, czy rzadko spotykane odwracanie fazy. To istotne o tyle, że nieużywane funkcje można po prostu wyłączyć, by nie obciążały niepotrzebnie procesora odtwarzacza (większe obciążenie to większe szumy/zakłócenia) poprawiając w ten sposób jakość dźwięku.
Jakość brzmienia
Test Lumina T3 odbywał się w dużej części w moim referencyjnym systemie, czyli sygnał z niego (z wyłączoną regulacją głośności) trafiał do integry w klasie A, GrandiNote Shinai, interkonektem analogowym Hijiri HCI-20, a w dalszej części testu zbalansowanym NxLT Ether XLR. Dalej do kolumn MACH4 tej samej marki sygnał wędrował kablem głośnikowym WK Audio THERay. Odtwarzacz połączony był ze switchem sieciowym Silent Angel Bonn N8 wspartym firmowym zasilaczem liniowym Forester F1, kablem Ethernetowym David Laboga Custom Audio Sapphire. W części testu wykorzystałem również inną znakomitą włoską, acz tym razem hybrydową integrę, czyli Angstrom Audiolab Zenith ZIA100. Pliki odtwarzałem albo bezpośrednio z mojego NASa (wspartego zasilaczem liniowym) sterując odtwarzaniem z pomocą aplikacji Lumina, albo za pośrednictwem mojego serwera z zainstalowanym corem (rdzeniem) Roona, a wówczas korzystałem z aplikacji Roona.
Najważniejszą zmianą w stosunku do poprzedniego modelu jest zastosowanie liniowego zasilacza opartego na transformatorze toroidalnym, a drugą, dodanie optycznego złącza sieciowego.
Od testu modelu T3 minęły trzy lata, a to trochę za długo by faktycznie porównać brzmienie obu urządzeń. By zaoferować Państwu choć namiastkę takiego porównania sięgnąłem więc po własny test starszego modelu, by przypomnieć sobie jego brzmienie. Różnice między T3 a T3x teoretycznie nie powinny być wielkie, bo przecież tak naprawdę zmienił się jedynie zasilacz. Co prawda sam jestem zwolennikiem zasilaczy liniowych i gotów byłbym się założyć, że zmiana zaproponowana przez Lumina w T3x da pozytywne rezultaty, niemniej każde, nawet wynikające z doświadczenia założenia, należy zweryfikować w praktyce. Wziąłem się więc za słuchanie.
Na początku miało być ono niezobowiązujące, więc nie zwracałem większej uwagi na format, rozdzielczość, jakość realizacji, czy nawet źródło plików. Słuchałem tego, na co przyszła mi ochota. Jedną z pierwszych płyt w ramach zapoznawania się z T3x było koncertowe nagranie z 1975 roku „Blue Road (Live at Nihon Toshi Center Hall, Tokyo, 1975) kwartetu Isao Suzuki. To dwie długie (obie po blisko 20 minut) wariacje na temat utworów znanych z płyt studyjnych mistrza kontrabasu. Realizacja nie jest perfekcyjna, co Lumin od razu pokazał, bardziej klarownie niż poprzednik. Tyle że, i to właściwie cecha chyba wszystkich urządzeń tej marki, zaraz potem przeszedł nad tym do porządku, że tak to ujmę, skupiając się na tym co ważne, czyli na oddaniu kwintesencji muzyki, rytmu, melodii, indywidualnych popisów i koncertowej atmosfery.
W tak długich kawałkach każdy z muzyków dostał okazję do wykazania się w solowych popisach, a T3x pokazał, że w tej realizacji kryje się jednak naprawdę dużo informacji. Każdy instrument miał więc swoje brzmienie, a każde wykonanie charakter. Było w tym graniu życie, że tak to ujmę, sporo energii, a nawet, choć możliwe, że skutecznie wciągnięty do zabawy nieco nadinterpretuję, radość muzyków ze wspólnego grania i interakcji z publicznością. Całość prezentacji była przy tym przede wszystkim bardzo spójna i płynna - to cecha wspólna z poprzednikiem. Świetnie oddana została koncertowa atmosfera wydarzenia, a jako że wszystko rozgrywało się w zbudowanej przez Lumina szerokiej perspektywie i było hojnie wypełnione powietrzem, iluzja uczestnictwa w wydarzeniu była całkiem przekonująca i stąd wysoki stopień zaangażowania słuchacza (czyli mnie). Nie jest to wcale moja ulubiona płyta Suzuki, ale dzięki wciągającemu sposobowi jej prezentacji przez T3x, do głowy mi nawet nie przyszło wyłączenie jej przed końcem.
Zmieniając kompletnie nastrój sięgnąłem po niezwykle dynamiczną, energetyczną ścieżkę dźwiękową z serialu „Chief of War” (Zimmer/Everingham). Luminy, choć to zmieniało się w pewnym stopniu na przestrzeni lat i z modelu na model, zawsze słynęły przede wszystkim z muzykalności, gładkości i naturalności brzmienia. Jeśli czegoś im ewentualnie brakowało (to zawsze rzecz względna), to odrobiny więcej pazura, nieco twardszego ataku, a w niektórych przypadkach wymaganej dozy agresywności i tzw. kopa. Żeby było jasne - grały dobrze i bardzo dobrze, ale szukając, co dałoby się jeszcze poprawić, właśnie na te aspekty, plus ogólną energetyczność i dynamikę (nawet bardziej tę w skali makro) grania można było ewentualnie wskazać, jako elementy do ulepszenia.
T3x wyposażony w zasilacz liniowy od początku tego soundtracku, ale później również z „Dune Part Two” pokazał, że potrafi zagrać mocne fragmenty z większym rozmachem i wyższą energią niż jego poprzednik. Potrafił bowiem oddać nawet bardzo niskie, mocne, potężne zejście basu, mocniej zaznaczyć czoło ataku i uzupełnić to dobrym podtrzymaniem i wybrzmieniami. Ale przecież także gdy przyszło do spokojnych, nastrojowych fragmentów, zabrzmiały one po prostu pięknie, płynnie i wyjątkowo angażująco. W końcu w przypadku każdej muzyki filmowej kluczowe jest przekazanie klimatu budowanego z jej pomocą. Jest to o tyle trudniejsze, że w tym przypadku jej rolą nie jest jedynie wsparcie obrazu, ale jego zastąpienie, wyrażenie (prawie) wszystkiego, czego oko nie widzi. T3x zarówno we wspomnianych soundtrackach, jak i w wysokoenergetycznym, piekielnie dynamicznym z oryginalnego „Predatora” pokazał, że budowanie klimatu nie stanowi dla niego problemu. Robił to łatwo, swobodnie i przekonująco.
Pierwsza z tych płyt była również dla mnie pierwszą okazją do posłuchania, jak naturalne w wydaniu Lumina są wokale. Nie ma ich tam aż tak wiele, a mimo tego byłem pewien, że ich prezentacja to kolejna z dużych zalet T3x, co zresztą przegląd już czysto wokalnych albumów z różnych gatunków muzycznych później potwierdził. Już na tym etapie odsłuchów gotów byłem jednakże zaryzykować stwierdzenie, że w nowym urządzeniu ekipa Lumina zachowała właściwie wszystkie cechy, za które użytkownicy wysoko cenią ich komponenty, bo nie brakowało mi niczego, do czego starsze generacje ich komponentów mnie przyzwyczaiły. Jasne także było, że udało się rozbudować arsenał T3x o kolejne elementy podnosząc w ten sposób klasę prezentacji o kolejny stopień, sprawiając że jego prezentacja jest bardziej kompletna i wyrafinowana.
Następnego dnia, po porannej lekturze wielu pozytywnych komentarzy dotyczących tegorocznej Rawy Blues, na którą znowu nie udało mi się wybrać, słuchanie musiałem zacząć od tego gatunku muzycznego. Pierwszy wybór padł na płytę Tadeusza Nalepy „Sumienie”, potem grali dla mnie: Eric Clapton, Steve Ray Vaughan i Dżem. To, że T3x ma trochę więcej owego ‘zęba’, że gra nieco żywiej wiedziałem już po pierwszym dniu słuchania. Teraz, bo to naprawdę niezłe realizacje, usłyszałem jeszcze wyraźniej, że elektryczna gitara może zabrzmieć pięknie, lirycznie, co Luminy zawsze potrafiły świetnie oddać, ale i odpowiednio jej dźwięk przyostrzyć, zagrać mocne, nasycone akordy, ale i precyzyjnie pokazać solówki. Wyraźnie dał również o sobie znać zwarty, ale wystarczająco ciężki elektryczny bas, stopa perkusji miała odpowiednią zwartość i masę, a werbel był szybki i suchy. Wszystko to składało się na bardzo dobry PRAT (tempo, rytm i timing) i na energetyczność przekazu, a w efekcie na to, jak dobrze się tego słuchało, jak łatwo głowa zaczynała się kiwać, a stopa wystukiwać rytm. O to przecież chodzi w tej nasyconej emocjami muzyce.
Wydaje mi się, że starszy T3 grał bluesa, czy rocka bardziej miękko, nieco zaokrąglał nie tylko bas, ale i tony wysokie. Bo na nagraniu Nalepy, a potem Dżemu, z T3x wyróżniały się nie tylko bas i bębny, ale także blachy. Te bowiem zabrzmiały czysto, twardo i dźwięcznie, doskonale uzupełniając całość, nadając jej nieco więcej lekkości, swobody i otwartości. Co ciekawe, pomimo że w nowym modelu skraje pasma wydają się brzmieć lepiej niż w poprzedniku, to średnica, swego rodzaju sygnatura urządzeń Lumina, nadal jest równie dobra, barwna, gęsta i naturalna, taka jak ją pamiętam z T3 i innych modeli. W moim odczuciu góra i dół pasma zostały dociągnięte poziomem do świetnej średnicy bez pogarszania tej ostatniej, dzięki czemu przekaz stał się bardziej kompletny, równiejszy, a przez to po prostu wyższej klasy.
Kolejne nagrania dobierane już nie tylko pod kątem czysto muzycznym, ale i pośród realizacji wysokiej jakości, nie tylko potwierdziły dotychczasowe obserwacje, ale dały mi lepszy wgląd w możliwości T3x. Bo jest to urządzenie rozdzielcze, dobrze różnicuje nagrania, potrafi budować nie tylko szeroką, ale i głęboką scenę, oraz precyzyjnie lokować na niej duże źródła pozorne. Jego dźwięk jest z jednej strony jakby dość ciemny, a z drugiej czysty, przejrzysty, bogaty w informacje i otwarty. To właśnie najlepsze potwierdzenie wysokiej rozdzielczości - to ilość informacji buduje gęstość przekazu. Ważne jest również to, że T3x dobrze pokazuje drobne kontrasty w zakresie barwy i dynamiki, a one sprawiają, że dźwięk tego urządzenia jest tak bogaty, dojrzały i wyrafinowany.
Podsumowanie
Różnica między nowym Luminem T3x a jego poprzednikiem T3 jest teoretycznie niewielka. Ot, zmiana zasilacza z impulsowego na liniowy i dodanie optycznego złącza sieciowego. Z tego drugiego nie korzystałem, bo od dłuższego czasu między gniazdko LAN a switch mam wpięte urządzenia, które wykonują tę samą funkcję, czyli izolują galwanicznie (przez połączenie optyczne) switch i podpięte do niego urządzenia od domowej sieci. Nie sądzę więc, by wykorzystanie SFP dało jakiś większy efekt w moim przypadku, ale bazując na poprawie jaką usłyszałem u siebie po dodaniu tejże izolacji galwanicznej do systemu śmiem twierdzić, że każdy, kto wykorzysta tę opcję szybko ją doceni.
A zasilacz liniowy? Jego wpływ jest w pewnym sensie sprzeczny z tym, co może podpowiadać logika. W porównaniu do impulsówki w poprzedniku, w brzmieniu T3x jest bowiem nieco więcej zęba, energii, są twardsze, szybsze transjenty. Na tym przewagi nowego modelu się nie kończą, bo potrafi on także wejść nieco głębiej w nagranie, lepiej oddać drobne kontrasty dynamiczne i tonalne i jeszcze lepiej zobrazować akustykę nagrania. Dorzućmy lepsze, mocniej wybudowane w porównaniu do poprzednika skraje pasma i to przy zachowaniu wszystkich zalet znakomitej średnicy i dostajemy odtwarzacz, który sprawdzi się w wielu systemach wysokiej klasy. A przecież sygnał z niego można wyprowadzić cyfrowo do zewnętrznego DACa, jeśli ktoś posiada takowy z jeszcze wyższej półki, choć w takim przypadku warto się zainteresować jednym z sieciowych transportów Lumina. Ujmując rzecz krótko – Lumin T3x to świetne urządzenie, które łączy wyjątkową muzykalność z wyższą niż poprzednicy precyzją, przejrzystością, energią, a przecież kosztuje właściwie tyle samo, co T3.