Założoną w 2010 roku przez pana Shinobu Karaki firmę Aurorasound znaliśmy dotychczas ze świetnych przedwzmacniaczy gramofonowych. Tymczasem w ofercie pojawił się pierwszy w historii marki wzmacniacz zintegrowany model HFSA-01. Japońscy producenci sprzętu audio cieszą się w Europie i Stanach szczególną estymą. Większość to niewielkie, właściwie rzemieślnicze manufaktury, w których pomysłodawcą produktów jest zwykle jeden, czasem dwóch ludzi, którzy do pomocy w produkcji mają najwyżej kilku pracowników. Taką firmą jest choćby słynne Kondo (choć tam zatrudnienie oscyluje wokół 8-10 osób, ale po części dlatego tak duże, że część komponentów firma wytwarza sama), taką jest Combak Corporation, pana Kazuo Kiuchi, AudioTekne, czy Aurorasound.
Wspomniana estyma to efekt etosu pracy tych ludzi. Co prawda dziś już nieliczne firmy noszą nazwy wzięte od nazwisk swoich założycieli, ale nawet jeśli nazywają się inaczej, to w przypadku japońskich marek zwykle łatwo jest znaleźć informacje o tym, kto dane urządzenie, albo jego elementy zaprojektował. Z jednej strony to kwestia odpowiedzialności za własne dzieło, z drugiej dumy z osiągnięć. Nie są to więc produkty anonimowe, co zdarza się często w przypadku producentów z innych stron świata. Nie wiem, jak Państwo, ale ja sobie takie podejście wysoko cenię.
Pan Shinobu Karaki, który ma za sobą wiele lat pracy w znanej audiofilom firmie Texas Instruments, prywatnie jest również muzykiem. W swojej pracy łączy więc wiedzę i doświadczenie z obydwu stron równania, gdzie po jednej stronie jest muzyka, a po drugiej narzędzia do jej nagrywania i odtwarzania. Swoje produkty tworzy z pasją, a efekty w większości całkiem rozsądnie wycenia. Miałem okazję testować kilka jego przedwzmacniaczy gramofonowych i każdy z nich łączył bardzo dobre, naturalne brzmienie z nieczęsto spotykanym w świecie audio, doskonałym stosunkiem jakości do ceny.

W aktualnej ofercie Aurorasound oprócz czterech przedwzmacniaczy gramofonowych znaleźć można tranzystorowy przedwzmacniacz liniowy i hybrydowe monobloki na lampach 300B (stopień wstępny jest tranzystorowy!), transformator dopasowujący (czyli tzw. step up), ale i unikalny produkt, czyli urządzenie, które wpina się w tor po cyfrowym odtwarzaczu, by uzyskać z niego bardziej analogowy dźwięk. Nie miałem okazji go posłuchać, ale sam fakt jego istnienia pokazuje, jaki rodzaj dźwięku jest preferowany przez pana Karaki.
Budowa
Jak w jednym z wywiadów powiedział jego konstruktor, urządzenie to było odpowiedzią na prośby płynące od klientów. Oczekiwali dźwięku wysokiej klasy, o barwnym, naturalnym, lampowym brzmieniu, ale najchętniej w rozsądnej cenie i o nieprzesadnie dużych gabarytach. Aby to uzyskać, pan Karaki skorzystał z opracowanej wcześniej ścieżki dla monobloków PADA-300B, czyli postanowił, iż lampy będą pracować w stopniu wyjściowym, ale wysteruje je półprzewodnikami. Nie jest to rozwiązanie często spotykane, jako że w przypadku większości konstrukcji hybrydowych lampy wykorzystywane są do sterowania tranzystorami, a nie odwrotnie.
Żeby uzyskać pożądane brzmienie wybór padł na pentody EL-84, których dwie sztuki (Sovteka) pracują w każdym kanale w układzie push-pull. Za stopień wstępny, sterowania lampami, ale także wyjście słuchawkowe i układ korekty barwy (bo w takowy testowany wzmacniacz został wyposażony) odpowiadają wzmacniacze operacyjne, a konkretnie OPA604AP. Wzmacniacz, zgodnie z deklaracją producenta, oferuje 2x14W mocy dla obciążenia 8Ω. To teoretycznie niewiele, ale w praktyce w nieprzesadnie dużych pomieszczeniach i z kolumnami o przeciętnej skuteczności bez dużych spadków impedancji, wartość ta będzie w zupełności wystarczająca do komfortowego słuchania dowolnego rodzaju muzyki. Nie zdarzyło mi się przekroczyć połowy skali głośności a było wtedy już naprawdę głośno. Dodajmy, iż za sterowanie głośnością w tym urządzeniu odpowiada niebieski Alps.

Na froncie solidnej, sztywnej, metalowej obudowy o niewielkich rozmiarach znajdują się cztery gałki. Dwie obsługują regulację głośności i wybór wejść, dwie pozostałe natomiast dają możliwość regulacji barwy dźwięku (basu i tonów wysokich) w zakresie od -12 do +12dB w stopniach co 2dB. Można również wybrać ustawienie "flat", czyli nie wpływać na ilość basu i tonów wysokich. Drugą dodatkową funkcjonalnością wbudowaną w testowany wzmacniacz jest przedwzmacniacz gramofonowy dla wkładek MM (z gainem wynoszącym 40dB) oparty o kolejny wzmacniacz operacyjny, LT1028. Żeby używać go z wkładkami MC koniecznie jest wykorzystanie zewnętrznego transformatora dopasowującego (step up'a). Jak wspomniałem, Aurorasound ma takowy w ofercie, model AFE-12 z regulowaną w trzech krokach impedancją, ale oczywiście można wykorzystać także produkt innej marki.
Oprócz gałek na froncie umieszczono podświetlony okrągły włącznik, dwa przełączniki hebelkowe, a także wyjście słuchawkowe ϕ 6,35mm (TRS). Na tylnej ściance urządzenia, obok gniazda zasilającego IEC, znalazły się gniazda głośnikowe z osobnymi odczepami dla kolumn 4 i 8Ω. Do kompletu dostajemy cztery niezbalansowane (RCA) wejścia liniowe, z których jedno jest wejściem gramofonowym i towarzyszy mu zacisk uziemienia. Jak w każdym wzmacniaczu z lampami na pokładzie ogromną rolę w jakości uzyskiwanego brzmienia odgrywają transformatory. Zarówno przewymiarowane trafa wyjściowe, jak i zasilające, zostały wyprodukowane na zamówienie przez jednego z japońskich producentów, gwarantując odpowiednią ich jakość i trwałość.
Na koniec dwie ciekawostki. Pierwsza a propos przedwzmacniacza gramofonowego. Jeśli słuchamy płyt zrealizowanych przed wprowadzeniem standardu RIAA, to układ regulacji barwy zmienia swoją funkcję. W zestawie ze wzmacniaczem znajdziecie nakładkę na gałki regulacji barwy, które wskażą alternatywne funkcje poszczególnych położeń tych gałek. Do dyspozycji są korekcje Columbia, Decca, NAB, AES i 78SP, możliwe jest odtwarzanie płyt monofonicznych i tych na 78 obrotów.

Ciekawostka druga. Prosta, ale elegancka obudowa wyposażona jest w drewniane listwy na brzegach frontu. Jedna strona medalu to kwestie estetyczne, druga to właściwości drewna w zakresie tłumienia wibracji. Żeby było jeszcze ciekawiej, Aurorasound idzie o krok dalej. Co prawda w standardzie cztery gałki na froncie urządzenia są plastikowe, ale producent oferuje także alternatywne gałki drewniane (dodatkowo płatne), które użytkownik może sam wymienić. Niezależnie od wyboru, urządzenie udanie łączy w sobie estetykę studyjną z dyskretną elegancją. A że jest (relatywnie) małe, zgrabne, solidnie wykonane i świetnie wykończone, moim zdaniem, przypadnie do gustu wielu osobom.
Jakość brzmienia
W czasie testu korzystałem z dwóch źródeł. Na analogowym froncie służył mi znakomity gramofon J.Sikora Standard Max z dwoma ramionami tegoż producenta, KV12 Max i KV9 oraz wkładkami Air Tight PC3 oraz LeSon LS10 mkII. Sygnał wzmacniał przedwzmacniacz gramofonowy GrandiNote Celio MKIV, który kablem niezbalansowanym Bastanis Imperial wysyłał sygnał do testowanego wzmacniacza. Nieco później dotarł do mnie transformator dopasowujący (czyli tzw. step up) Aurorysound, model AFE-12, co pozwoliło mi sprawdzić możliwości wejścia phono testowanej integry. Źródłem cyfrowym był mój customowy serwer z topowymi kartami JCAT, który kablem USB David Laboga Expression Emerald mk II dostarczał sygnał do przetwornika cyfrowo-analogowego LampizatOr Poseidon. Ten z wejściem Aurorysound łączył interkonekt Soyaton Benchmark RCA.
Testowana integra poprzez kable głośnikowe Soyaton Benchmark mk2 napędzała kolumny GrandiNote MACH4, a w części testu również model MACH 2 oraz Blocks firmy Closer Acoustics. Od razu napiszę, że z każdą parą radził sobie swobodnie, co zwłaszcza w przypadku Blocks zrobiło na mnie duże wrażenie. Oczywiście, gwoli jasności, z żadnymi kolumnami nie nagłaśniałem imprezy, a po prostu słuchałem muzyki na normalnych dla mnie, a czasami nawet nieco wyższych, poziomach. Ani razu nie usłyszałem żadnych ograniczeń wynikających z mocy wzmacniacza. Nie znaczy to oczywiście, że napędzi on swobodnie każde możliwe kolumny, ale nie będziecie wcale musieli do HFSA-10 podpinać wyłącznie łatwych do napędzenia.
To jedno z tych urządzeń, których można słuchać godzinami bez oznak zmęczenia, za to z chęcią sięgania po kolejną i kolejną i kolejną płytę.
Tak się złożyło, że przez dobrych kilka tygodni przed tym testem słuchałem muzyki wyłącznie z płyt winylowych. Nastąpiło bowiem spiętrzenie recenzji gramofonów (m.in. nowego J.Sikora ASPIRE), tudzież wkładek i przedwzmacniaczy gramofonowych (w tym topowej wkładki i lampowego przedwzmacniacza gramofonowego DS Audio). Dlatego odsłuchy HFSA-01 zacząłem od cyfry. Na playliście Roona jeszcze z jakichś starych odsłuchów został mi niedokończony krążek Charliego Hadena i Antonio Forcione "Heartplay". Muzyka miała mi na początku przygrywać w tle, sprzęt miał się w systemie akomodować, łapać temperaturę (w końcu lampy ją lubią), a ja pisać wstęp do tej recenzji. Tyle tylko, że mimo iż niska moc i lampy na pokładzie mogłyby sugerować, że Aurorasound doskonale nadaje się do odtwarzania muzyki w tle, to w praktyce okazało się, że choć nie ma w tym brzmieniu za grosz agresywności, czy nachalności, to przyciąga ono uwagę jak mało który wzmacniacz.

Przy takim, intymnym, akustycznym graniu ledwie dwóch instrumentów właściwie nie pojawiały się jakiekolwiek wybijające się elementy, czy dźwięki przyciągające sobą uwagę. To całość jako taka, nienachalna, ale wyczuwalna obecność muzyków w odległości ledwie kilku metrów powodowała, że zamiast stukać w klawiaturę, bezwiednie skupiłem się na dźwiękach płynących z (de facto, choć wcale nie miałem takiego wrażenia) głośników. Dodam więc od razu, że dźwięk od tych ostatnich bardzo dobrze się odrywa i, choć HFSA-01 nie jest triodą w układzie SET i nie kreuje aż tak namacalnych, tak dobrze zarysowanych i wypełnionych źródeł pozornych, to buduje przekonujący obraz wydarzeń na sporej, wieloplanowej scenie.
Oba instrumenty, gitara i kontrabas, były więc dużymi bytami na scenie, chwilami delikatnie wycofanymi, odsuniętymi za linię łączącą kolumny, a jednocześnie grały bardzo tu i teraz. To zasługa zarówno naturalnej barwy, ładnie pokazanej faktury każdego z instrumentów, nasycenia i dociążenie średnicy i dołu pasma, jak i wysokiego poziomu energii w ich dźwięku. Bas był naturalnie miękki, ale jednocześnie naturalnie zwarty i szybki, a każde szarpnięcie struny było odpowiednio dynamiczne, faza podtrzymania zaznaczona, a wybrzmienia długie i pełne. Podobnie rzecz się miała z gitarą, gdzie doskonale zachowane zostały odpowiednie proporcje między czystymi, dobrze różnicowanymi strunami, a wsparciem pudła rezonansowego. Na takim minimalistycznym nagraniu dobrze słychać było zarówno zaskakująco (w tej cenie) wysoką rozdzielczość dźwięku, jak i jego czystość i dynamikę (ze szczególnym uwzględnieniem skali mikro). Kolejną cechą tego wzmacniacza była precyzja, z jaką prezentowane były wszystkie elementy składowe dźwięku instrumentów, akustyki nagrania, ale i przestrzeni otaczającej muzyków, co razem tworzyło naturalny, przekonujący obraz muzycznego wydarzenia.
Przy wszystkich opisanych wyżej zaletach tego grania, jego cechami nadrzędnymi i tak były spójność i płynność, jakby żywcem wzięte z wysokiej klasy SETa. To nagranie, plus kilka kolejnych akustycznych płyt jazzowych pokazało, jak duży wpływ na brzmienie integry Aurorasound ma lampowy stopień wyjściowy. Co prawda od dobrych kilku już lat producenci konstrukcji tranzystorowych stawiają na płynność, wypełnienie i naturalność odwracając się nieco od zimnej, mocno konturowej precyzji i superdetaliczności, przez którą takich wzmacniaczy trudno mi było słuchać, niemniej nawet one nie są w stanie imitować niektórych cech lamp. HFSA-01 nie musi niczego udawać, on po prostu eksponuje zalety baniek próżniowych w swoim stopniu wyjściowym, a półprzewodniki w stopniu wstępnym i sterującym pomagają wyeliminować ich wady, dorzucając do układanki zalety swojej technologii.

Te ostatnie świetnie słychać było na kolejnym albumie, który wylądował na playliście, a mianowicie tegorocznym remiksie pierwszego singla zespołu R.E.M. "Radio Free Europe" (Radio Wolna Europa), który porównywałem z remiksem z roku 1981, a także z oryginalną wersją. Ten 14-watowy maluch zagrał ten kawałek w każdej wersji bardzo dynamicznie, prowadząc pewnie rytm i nie szczędząc energii. Noga niemal od razu zaczęła sama wystukiwać rytm, a gdy już zaczęła trudno ją było powstrzymać. To było otwarte, świeże granie z dużą ilością powietrza pozbawione sztucznych utwardzeń, czy rozjaśnień, z całkiem mocnym basem nakręcającym tempo utworu. Odwrócony układ półprzewodników i lamp wydawał się doskonale spisywać łącząc najlepsze zalety obu technologii, jednocześnie eliminując ich wady.
Na kolejnym albumie, "The Sound Of His Brilliance (Restored Edition '25)" Milesa Davisa, słychać było doskonale, że został nagrany w innych, analogowych czasach, choć zabiegi na potrzeby tegorocznej wersji pewnie wykonano w domenie cyfrowej. Niemniej zrobiono to umiejętnie, więc wszystko się w tym graniu składa w niezwykle płynną całość. Japoński wzmacniacz pięknie pokazał maestrię Davisa, łagodność i gładkość, a przy tym soczystość dźwięku jego trąbki w jednych utworach i naturalną ostrość i zadziorność w innych.
Tu również, nawet przy graniu z tłumikiem, dźwięk był pięknie otwarty, swobodny, po prostu oddychał. Talerze perkusji głaskane szczotkami nie były pokazane aż tak precyzyjnie, jak się to rejestruje w wielu współczesnych nagraniach, ale nie było też mowy o zlewaniu się ich w jednostajny szum, co zdarza się nawet przy odtwarzaniu dobrych nagrań na słabszych urządzeniach. Cała prezentacja miała ten niezwykły flow charakterystyczny dla muzyki Milesa z tego okresu, który sprawia, że człowiek się przy niej relaksuje i odpoczywa nie tracąc jednakże ani przez moment wątku, nie gubiąc ani jednej nuty. To było absolutnie piękne granie świetnie oddane przez wzmacniacz Aurorasound.
Jedną z zalet (dobrych) wzmacniaczy lampowych jest kapitalnie naturalna, wysoce ekspresyjna prezentacja wokali. Gdy tylko z głośników popłynął głos Matta Andersena z jego ostatniej, nieco mniej bluesowej niż zwykle, ale wciąż pięknej płyty "The Hammer & The Rose", integra Aurorasound nie wyparłaby się lamp na pokładzie, choćby bardzo chciała. Głęboki, nasycony, kapiący wręcz emocjami, a przy tym krystalicznie czysty głos artysty, także na tej płycie nieco wycofany za linię kolumn, a mimo tego przekonująco obecny, przykuwał uwagę swoją charyzmą.

Nie inaczej było z kolejnymi bluesowymi gigantami, tym razem z naszego rodzimego podwórka, czyli Tadziem Nalepą i Ryśkiem Riedlem, czy rockowymi głosami Janis Joplin, Stevena Tylera i Briana Johnsona. Będę się upierał, że oddanie nie tylko emocji, ale i naturalnej barwy i faktury ludzkiego głosu to domena lamp. Tranzystory potrafią to robić dobrze, czasem nawet bardzo dobrze, ale nie aż tak organicznie jak bańki próżniowe, także te na pokładzie Aurorysound HFSA-01. Każdy z nich, choć tak różne, brzmiał naturalnie, swobodnie i energetycznie przykuwając moją uwagę od pierwszych do ostatnich dźwięków każdego ze słuchanych albumów.
Wbudowany przeamp gramofonowy MM + Step up
Gdy dotarł firmowy Step up AFE-12 (3.790 zł), wystawiłem go, wraz z wbudowanym w HFSA-01 przedwzmacniaczem gramofonowym dla wkładek MM, do pojedynku z tańszym z moich phono, czyli ESE Lab Nibiru MC (2300 EUR). Z góry zakładałem, że Nibiru, który z sukcesami sparował już z niejednym kosztującym dwa, trzy razy więcej konkurentem, będzie lepszy, ale potrzebowałem punktu odniesienia. W tej części testu skorzystałem też z tańszej (1.190 EUR w sprzedaży bezpośredniej!) wkładki, czyli Le Son LS10 MK II. Wspomnę jeszcze tylko, że sumaryczny gain step up'a i wbudowanego phono był nieco niższy, więc musiałem skompensować to nieco mocniej odkręcając głośność wzmacniacza. I co? Może nie było tu aż tak takiej rozdzielczości i swobody, troszkę gorszy był wgląd w głębsze warstwy nagrań, ale co z tego? Brzmienie było płynne, naturalne, a dźwięk rozkładał się na szerokiej scenie z dobrą lokalizacją sporych źródeł pozornych.
Bas był nasycony, barwny, naturalnie miękki gdy grał kontrabas, ale jednocześnie wystarczająco konturowy. by oddać charakter elektrycznej gitary basowej. Oba te instrumenty mój przedwzmacniacz nieco mocniej nasycał i dociążał, ale różnica wcale nie była duża. W średnicy wokale, czy gitara akustyczna niemal nie odstawały od prezentacji mojego phono - powiedziałbym wręcz, że były zaskakująco gęste i nasycone, jak na zintegrowane phono w niezbyt przecież drogiej integrze. Górę pasma moje phono odrobinę bardziej doświetlało i było tam z nim nieco więcej energii, za to propozycja Aurorysound sprawiała, że góra była bardziej eteryczna, ciut bardziej słodka. Różnice nie były duże, a dokupienie AFE-12 do posiadanej integry kosztuje jednak znacząco mniej niż dobry osobny przedwzmacniacz gramofonowy, a efekty brzmieniowe są więcej niż zadowalające.
Wyjście słuchawkowe
Na sam koniec zostawiłem sobie krótki test możliwości wyjścia słuchawkowego HFSA-01. Przyznaję, że rzadko w ten sposób słucham muzyki, stąd moja kolekcja ogranicza się obecnie właściwie do dwóch ulubionych modeli, Finali Sonorus mk VI oraz Audeze LCD3. Te pierwsze Aurorasound napędziła łatwo i nawet nie musiałem specjalnie podkręcać głośności, by osiągnąć satysfakcjonujące efekty. Przy tych odsłuchach po raz pierwszy znalazłem za to robiące różnicę zastosowanie regulacji barwy, którą wcześniej wypróbowywałem kilka razy i wracałem do ustawień "flat", czyli bez podbijania ani obniżania tonów wysokich i niskich. Zarówno te pierwsze (o 3dB), jak i te drugie (nawet o 6 dB) poszły w górę, w ten sposób doświetlając nieco górę pasma Finali (i Audeze) i zapewniając dźwiękowi odpowiednio mocną podstawę na dole.
Nie było to granie jakoś wybitnie przestrzenne (nawet w kategoriach słuchawkowych), ale wystarczające, by nie stanowiło to problemu. Dźwięk nie był aż tak otwarty ani transparentny jak przez kolumny, ale i tak było w nim sporo powietrza i klarownie zaprezentowanych informacji. W nagraniach koncertowych, zwłaszcza z Audeze (acz dla nich głośność musiała pójść znacząco w górę) dostałem sporo informacji o akustyce pomieszczeń, wybrzmieniach, tudzież odgłosach pozamuzycznych, niezbędnych by poczuć atmosferę danego wydarzenia. Fajnie, z odpowiednim mięchem (znowu bardziej LCD-3) wypadły nagrania rockowe czy elektryczny blues. Te siłą rzeczy nie są ani tak rozdzielcze, ani transparentne jak, powiedzmy, jazzowe, a kluczowe są: energia, dynamika, tempo i rytm, a także (uniwersalny dla każdej muzyki) timing.

Summa summarum oceniam wyjście słuchawkowe pozytywnie, choć głośnikowemu nie dorównuje. Zakup osobnego dedykowanego wzmacniacza słuchawkowego będzie miał sens dopiero jeśli będziecie dysponować dobrymi (czytaj: nie tanimi) słuchawkami, albo trudnymi do napędzenia. Podejrzewam, acz jak mówiłem, nie czuję się słuchawkowym ekspertem, że bez przynajmniej 2-3 tysięcy na takie urządzenie się nie obejdzie.
Podsumowanie
Wow! Co to jest za maszyna! Aurorasound HFSA-01 to urządzenie, które, gdy wchodzi się do salonu audio w poszukiwaniu wzmacniacza, może pozostać niezauważone. Jest małe, niepozorne, choć na mój gust bardzo ładne, więc ludzie przyzwyczajeni do wielkich, ciężkich pieców pewnie nawet go nie zauważą (mogą nawet nie wpaść na to, że to wzmacniacz).
Tymczasem ten 14-watowy, hybrydowy maluch potrafi zaskoczyć swoimi możliwościami, jak mało która integra, doskonale łącząc zalety tranzystorów (w przedwzmacniaczu) i lamp (na wyjściu). Radzi sobie nie tylko z łatwymi do napędzenia kolumnami (pod warunkiem, że nie musi nagłaśniać wielkiego pomieszczenia, albo dyskoteki), ale i tymi trochę trudniejszymi, a na dodatek podłączycie do niego również słuchawki. Gra bajecznie płynnie, spójnie i naturalnie, a jednocześnie dużo jest w jego brzmieniu energii, a i dynamika, w skali makro, a nawet bardziej jeszcze w skali mikro, jest satysfakcjonująca. Gra ze swobodą, a gdy trzeba także i sporym rozmachem, ale w przyjazny dla ucha sposób - nie ma w tym dźwięku twardych krawędzi, nie ma wyostrzeń, rozjaśnień, nie znajdziecie w nim ziarnistości (chyba, że będzie słuchać nagrań, w których jest ich wiele).
To jedno z tych urządzeń, których można słuchać godzinami bez oznak zmęczenia, za to z chęcią sięgania po kolejną i kolejną i kolejną płytę. A gdy godzina zrobi się późna można zawsze przełączyć się na słuchawki i choć nie będzie to aż tak satysfakcjonujące doświadczenie, to ogólny charakter pozostanie, podobnie jak przyjemność słuchania. No i wreszcie, jeśli Waszym źródłem jest gramofon z wkładką MM to, zakładam na podstawie doświadczenia z MC, nie będziecie kupować innego phono, chyba że budżet pozwoli Wam na naprawdę dobrą wkładkę MC. Nawet wtedy, przynajmniej do pewnego pułapu, świetnym rozwiązaniem będzie firmowy, rozsądnie wyceniony Step up, a jeśli nie wystarczy to przecież są osobne phono tego producenta, także znakomite. Ujmują rzecz krótko... czuję się ujęty.
Testując dziesiątki urządzeń rocznie rzadko, naprawdę rzadko znajduję brzmienie, z którym mógłbym spokojnie żyć i cieszyć się muzyką przez lata. Aurorasound HFSA-01 właśnie znalazł się w tym gronie i jest w nim, co warte podkreślenia, jednym z najtańszych komponentów. Szczere gratulacje dla pana Shinobu Karaki - stworzył Pan absolutnie niezwykłe urządzenie, które za umiarkowaną cenę (na obecne czasy) oferuje więcej niż większość dwu- i trzy-krotnie droższych.